Kronikarskie wzmianki o pożarach.W kronice parafialnej założonej i prowadzonej przez ks. Teodora Christopha, zachowały się wzmianki o pożarach: „W wigilię odpustu Mater Dolorosa kościół był w niebezpieczeństwie, gdyż 23 kwietnia 1876 roku zgorzały w jego sąsiedztwie cztery stodoły należące do Żydów” .
Ks. Teodor nie napisał nic o tym, z której strony budowli kościelnej stały wymienione stodoły; uznał widocznie, że wzmianka o ich właścicielach była wystarczającą, aby każdy mógł się zorientować, co do tego sąsiedztwa; była to rzeczywiście wystarczająca wskazówka dla ówczesnych mieszkańców miasta, ale nie dla nas. Należy zatem spróbować ustalić źródło tego groźnego pożaru.
Rozpoczniemy od tego, co przylegało do ówczesnego placu kościelnego. Wiemy, że od strony zachodniej znajdowały się pola rodziny Siwych, które w niecałe trzydzieści lat później zostały parafii w części sprzedane, prawie 4 ary, pod budowę nowego kościoła.
Można przyjąć jako pewnik, że już wtenczas na tej posesji należącej do wspomnianej rodziny, wystawiony był typowy, wedle ówczesnego budownictwa, domek mieszkalny; zachował się on jeszcze w pierwszych latach po ostatniej wojnie. Znany z autopsji dla wielu z mojego rocznika, nie wspominając o starszych, ale i nie wykluczając młodszych.
Od strony południowo-wschodniej położona była wcale niemała posesja. Należała ona wtenczas do rodziny Strzodów, a dzisiaj do rodziny Marków spowinowaconych z tą rodziną. Już z pierwszych lat minionego stulecia rodzina Strzodów zawodowo uprawiała piekarnictwo. Należał do nich wspomniany dom wystawiony po zachodniej pierzeji Rynku, widoczny na załączonej niżej fotografii, w którym był sklep piekarniczy.
Północna strona ich posesji graniczyła z południową częścią placu kościelnego i przylegała do przykościelnego cmentarza, na którym w tamtym czasie groby były nie tylko widoczne, ale i pielęgnowane; z lat, gdy byłem podrostkiem pamiętam kopczyki pogrobowe na przykościelnym polu cmentarnym. Ks. prob. Władysław Branny apelował do rodziców, aby zwracali uwagę swoim dzieciom, iż po dawnym cmentarzu dzieciom biegać nie wolno, wiadomo, że zakaz ten nie odnosił się tylko do dzieci. Pomiędzy północną ścianą drewnianej dzwonnicy a południową ścianą budowli Knopów zbudowany był grobowy pomnik z białego piaskowca; jego istnienie potwierdził należący do najstarszych mieszkańców miastaTeodor Machura.
W parterze domu Strzodów urządzony był sklep, w którym prowadzona była sprzedaż piekarniczych wyrobów. W pierwszych latach po ostatniej wojnie - pamiętam to z własnego doświadczenia – sklep piekarniczy nadal istniał, a piekarnię i sklep prowadziła ta sama rodzina, a ta duża, budowlano-gruntowa posesja była ich własnością; przyjaźniłem się z ich synem Hermanem.
Dom rodziny Strzodów po zachodniej stronie pierzeji Rynku. Na poziomie parteru był sklep należący do rodziny Kaczmarczyków. Własność ziemska Strzodów przylegała od północnej strony do południowej części placu kościelnego. Fot. pobrano z książkowej monografii "Miasteczko Śląskie dawniej". Autorstwa Marka Wrońskiego. 2002. Wł. fot. Jacek Kalke.
W miejscowej kronice kościelnej zapisano, że rodzina Kaczmarczyków, których posesja z niewielką budowlą położona była pomiędzy domami Bargiełów od strony ratusza oraz Strzodów od strony cmentarza przykościelnego (widoczna na fotografii), podarowała gminie kościelnej prawie 3 ary ziemi z ich gruntów, a dodatkowo 1/4 ara została odsprzedana tej samej gminie rzymskokatolickiej w tym samym celu.
Grunta Kaczmarczyków (Ludwika i Zofii) rozpościerały się w szerokim pasie w kierunku zachodnim; pomiędzy własnością ziemską Strzodów i Bargiełów. To, co zostało podarowane i zakupione, przeznaczono pod zabudowę prezbiterium i część nawy murowanego kościoła, a zaś to, co otacza obecnie prezbiterium od strony południowej "wykrojono" z darowizny i części zakupionej. Obecnie posesja po Kaczmarczykach należy do rodziny Wolnych.
Posesja Strzodów; zabudowania i ogród, oddzielone były od południowych ścian drewnianego kościółka przykościelnym cmentarzem oraz dróżką, która obiegała dookoła tą drewnianą budowlę. Była to naturalna przeszkoda wobec zagrożeń pożarowych, od strony południowej. Ten stan przestrzenny zachował się prawie w stanie niezmienionym do dzisiaj. Wyjątkiem jest cmentarz przykościelny, po którym nie ma żadnego śladu, jakby chciano zapomnieć o pochowanych tam najstarszych mieszkańcach miasta, a należy im się pamięć chociażby z katolickiego szacunku wobec zmarłych.
Od strony wschodniej nie mogło być żadnego zagrożenia, ponieważ stodoły nie stały ani na rynku, ani w miejscu dzwonnicy.
Pozostaje zatem teren wraz z zabudowaniami od strony północnej, który na początku lat 20. minionego stulecia został sprzedany przez ówczesnego właściciela, kupca pochodzenia żydowskiego, Monscheina. Czy w kwietniu 1876 roku te zabudowania należały już do niego? Tego jeszcze nie ustalono, lecz niezależnie od tego wiadomo, na podstawie kronikarskiego zapisu, że posesja była własnością kogoś, kto należał do lokalnej diaspory żydowskiej; pisze o tym ks. Teodor. We wspomnianych już latach dwudziestych minionego stulecia nieruchomość została nabyta przez kupiecką rodzinę Knopów, i do dzisiaj pozostaje w ich rękach. Wówczas, tak jak i obecnie, była ona oddzielona od północnej ściany drewnianego kościoła tą samą dróżką, która ją do dzisiaj obiega, także od tamtej strony, dookoła drewnianej budowli. W czasach ks. T. Christopha mogły w bliskości dróżki wznosić się drewniane zabudowania. Racjonalnym byłoby przypuszczenie, że zagrożenie pożarowe pochodziło stamtąd, tym bardziej, że ani rodzina Siwych, ani Strzodów nie była pochodzenia żydowskiego.
To był 1904 rok.Tegoroczne lato sprzyjało żniwom, bo było pogodne, ale i suche. Bezdeszczowa pogoda sprzyjała także pożarom. Idąc ówczesną Bahnhofstrasse, a dzisiejszą ulicą Dworcową, w niewielkim oddaleniu od jej początku, po prawej stronie, przechodzimy przy budynku plebanii. Po jej przeciwnej stronie, prawie naprzeciw, stał domek mieszkalny rodziny p. Siwych, o którym już wcześniej wspominano. Jeszcze w tych latach, gdy przechodziliśmy obok niego idąc do szkoły, zerkaliśmy przez szyby okienne do wnętrza, ale nic nie było widać, ponieważ w środku zawsze panowała ciemność; wydaje się, że wtenczas nie był on już zamieszkały, a dzisiaj nie ma po nim śladu. Dom, który dzisiaj jest własnością parafii, po przeciwnej stronie plebanii został wzniesiony w pierwszej połowie minionego stulecia. Już ks. Franciszek Wilhelm był przygotowany na jego kupno w okresie miedzywojnia, ale zbyt poźno doszła do niego wiadomość - jak zapisano w kronice - o chęci jego sprzedaży i nabył go ktoś inny.
W niewielkim oddaleniu od domku p. Siwych, a dokładnie na narożu, który tworzą dzisiaj ulice: Dworcowa i Michała Dudy; w okresie międzywojnia i we wczesnych latach PRL-u ulica ta nosiła miano T. Kościuszki. Otóż we wspomnianym narożu od strony wschodniej, wystawiony był typowy dla tamtych czasów domek Teodora Cellarego. Akurat w miesiącu sierpniu wspomnianego roku spłonęło jego zabudowanie i to doszczętnie. Zapisano: pożar był groźny, ponieważ zagrażał nie tylko stojącej w niewielkim oddaleniu plebanii, ale i należącej do fary stodole; która stała także w narożu tworzonym przez wymienione już ulice, lecz po stronie zachodniej, naprzeciw Starej Szkoły.
Na pierwszym planie fot. ujmuje dom zbudowany na miejscu, na którym zgorzał dom T. Cellarego. Osadzony był, jak napisano, w narożu utworzonym przez dawną ulicę Bahnhofstrasse i dróżkę, która prowadziła w kierunku południowym i dochodziła do cmentarza parafialnego.
W relacji o pożarze podano, że zagrażał on także drewnianemu kościółkowi i to na tyle poważnie, że rozpoczęto wynoszenie z niego ruchomych przedmiotow. Jednak jeszcze dzisiaj można się przekonać o tym, że odległość od miejsca, w którym palił się dom, a stojącym po tej samej stronie drewnianym kościółkiem jest znaczna, to samo odnosi się do plebanii, która stała po przeciwnej stronie ulicy. A jednak pomimo tego, ruchome przedmioty wynoszono, i ponadto uważano, że zagrożona jest także plebania. Czy takie zachowanie, tam obecnych, można uznać za racjonalne?
Spójrzmy jeszcze raz na rozkład przestrzenny miejsca pożaru (zob. poniżej odbitkę szkicu planu przestrzennego). Pomiędzy drewnianym kościółkiem, a płonącym domkiem Teodora Cellarego stała dawna, drewniana budowla p. Siwych. Jej oddalenie do palącego sie domu nie było duże. Gdyby ogień z płonącego domu T. Cellarego, przeniósł się na domostwo p. Siwych, to pożar byłby w pierwszym rzędzie zagrożeniem: dla naprzeciw stojącej plebanii, następnie drewnianego kościółka. Niebezpieczeństwo było realne, podobnie jak i jego ocena, w konsekwencji czego wynoszono ruchome przedmioty z kościółka. Należy jeszcze wziąć pod uwagę przykościelne zadrzewienie i to nie tylko na placu kościelnym, które sadzono i pielęgnowano dla ochrony drewnianego kościoła przed uderzeniami piorunów; ogień przenosi się latem szybko na wysuszone drewno, to dziala jak podanie drugiemu ręki, lecz w tym przypadku nie dla ratunku. Ks. Benon Drzezga przebywał w tym czasie na leczeniu w uzdrowisku w Głuchołazach.
Znaczny udział w ratowaniu przedmiotów z palącego się domu T. Cellarego miał ks. Konstanty Bibiela, który przybył w odwiedziny do swoich bliskich. Jego udział przy gaszeniu pożaru był tak aktywny, że aż naraził się naszej straży ogniowej, lecz o tym innym razem.
Nasza straż ogniowa przybyła na miejsce pożaru niezwłocznie. Lecz już wcześniej wielu mieszkańców było na miejscu i zmagało się z pożarem. Wspólnym wysiłkiem straży ogniowej i innych osób udało się pożar ograniczyć do źródła jego powstania, a był nim płonący dom T. Cellarego.
Samopodpalenia.Panowało przekonanie, że sporo pożarów w tamtym okresie czasu to samopodpalenia. Brało się to stąd, ponieważ odszkodowania, tak jak zawsze, były zależne od stopnia szkody, zaś doszczętne spalenie się domu powodowało wypłatę najwyższego. Samopodpalenie było przestępstwem, lecz zdarzało się, że i ludzka zawiść, jakaś dawna uraza były przyczyną pomówień.
W miesiącu kwietniu bądź maju 1907 roku spalił się dom Kurzeji w niedalekiej Bibieli. Na podstawie zeznań świadków postawiono mu zarzut samopodpalenia. Postępowanie toczyło się przed sądem przysięgłych w Bytomiu, pod zarzutem rozmyślnego podłożenia ognia. Właściciel został pomówiony o podpalenie własnego domu, aby uzyskać wysokie odszkodowanie, ponieważ dom był ubezpieczony w dwóch towarzystwach asekuracyjnych. Kurzeja zaprzeczył temu stanowczo. Zeznania przywołanych świadków nie przekonały sądu o winie oskarżonego. Sąd uwolnił Kurzeję od zarzutów.
Co decydowało o uznaniu domu za doszczętnie spalony? Jeśli spalił się dom i jednocześnie runął jego komin było to wystarczające i jednocześnie konieczne do uznania, że dom spalił się doszczętnie. Jeśli zatem spalił się dom, a komin pozostał to i tak trzeba było postawić go od podstaw, zaś odszkodowanie było mniejsze. Z doświadczenia wiemy, że kominy tak całkiem łatwo przy pożarach nie upadają, dlatego czasami „zaradni” wkładali w to swoje palce.
Odszkodowanie za dom spalony doszczętnie wystarczało na zbudowanie nowego i lepszego od poprzedniego, bo murowanego. W drugiej połowie XIX stulecia pruskie władze wspierały finansowo tych, którzy zdecydowali się w miejsce spalonego drewnianego domostwa, wznieść murowany. Czy nadal ta zachęta była stosowana na początku XX stulecia? Prawdopodobnie tak. Zachowały się przekazy o wykorzystywaniu wymogu upadłego komina, także w naszym mieście, na ile wiarygodne nie sposób ustalić.
W sprawozdaniu Prowincjalnego Towarzystwa Ogniowego Zabezpieczeń Budowli we Wsiach za 1903 rok podano m.in. 37 przypadków podpaleń umyślnych. Była to oczywiście liczba podpaleń wykrytych.
W dwa lata później.W czwartek wieczorem, 19 kwietnia zapaliły się dwa murowane zabudowania naprzeciw drewnianego kościółka. Od strony zachodniej wznosiły się już częściowo mury nowego kościoła; stamtąd nie było zagrożenia. Nie było go również od strony wschodniej, gdzie stała dzwonnica.
Mogły się palić zabudowania po stronie południowej Strzodów. Ale były one oddzielone od zabudowań kościelnych dawnym cmentarzem i dróżką obiegającą drewnianą budowlę. Ponadto na widokówce z początku XX wieku widoczne jest ogrodzenie ogrodowe (zob. odbitkę z fot. drewnianego kościółka, zamieszczoną w Galerii z fot. Miasteczka), które poszerza strefę ochronną. I jakby na to nie patrzeć była to licząca się przestrzeń ochronna, od zagrożeń pożarowych, z tamtej strony.
Najpoważniejsze zagrożenia pożarowe, dla drewnianego kościołka, pochodziły zawsze od północnej jego strony (zob. fot. w Galerii j.w.), ze względu na ich bliskość. W czasach ks. T. Christopha zgorzały drewniane stodoły, zagrażające drewnianemu kościółkowi; było to poważne zagrożenie. Wydaje się, że w miejsce drewnianych wzniesiono murowane gospodarcze budowle, a jedną z nich mogła być piekarnia. Na poniższym szkicu zaznaczono dwie budowle gospodarcze, obydwie strawił ogień i to w niebezpiecznej odległości od drewnianego kościoła. W czasie opisywanego pożaru, posesja od strony północnej mogła już należeć do Monscheina; spotkałem się jednak z poglądem, że jej właścicielem była osoba inna, lecz należąca również do lokalnej diaspory żydowskiej.
Jak już wzmiankowano została ona w latach 20. minionego stulecia zakupiona przez kupiecką rodzinę Knopów; miało to miejsce w pierwszych latach po plebiscycie, w których kilka rodzin z niemieckiej strony Górnego Śląska osiedliło się w Miasteczku Śląskim. Dom Monscheina nie należał do wyszukanych, co do architektury, mimo tego prezentował się bardzo atrakcyjnie, a jego atutami było położenie przy Rynku i dwa sklepy, na poziomie parteru; na zapleczu tej posesji znajdowała się piekarnia. Nowi właściciele podnieśli i wyprostowali spadowy dach, uzyskując przez ten prosty zabieg drugie pietro.
Fot. przedstawia terenowy poziomy szkic planu przestrzennego, który obejmuje usytuowanie drewnianego kościółka, a także murowanego w fazie planistycznej, widoczne jest również sąsiedzkie otoczenie. Szkic pobrano z monografii: "Miasteczko Śląskie Kościół...". Autorstwa Antoniego Famuły.
Od tej strony w 1906 roku naturalną strefą ochronną była jedynie dróżka, do dzisiaj zachowana. Przebiegała ona pomiędzy północną ścianą drewnianego kościółka, a południową granicą wspomnianej już posesji; ten stan zachowany został również do dzisiaj.
Jak już wspomniano zagrożenie mogło pochodzić zarówno od strony południowej, jak i północnej. Potencjalnie większe występowało od strony północnej, z uwagi na układ przestrzenny zabudowań, mimo tego, że po obu stronach występowały piekarnie, lecz każda z nich różniła się znacząco, co do odległości jej położenia od budowli drewnianego kościoła.
Prawdziwą grozą musiał przejąć parafian widok palącego się szczytu wieży naszego, wiekowego, drewnianego kościółka. Tylko dzięki szybkiej akcji gaśniczej naszej straży ogniowej, ugaszono pożar wieży; szkody nie były zbyt duże. Oba zabudowania, będące źródłem pożaru, spaliły się zupełnie. Mówiło się o tym, lecz nie sposób tego zweryfikować, aby ustalić, na ile było to uzasadnione, że ogień ktoś umyślnie podłożył.
L.Musioł. Z przeszłości kościelnej Miasteczka; Dawna prasa lokalna.